KWIAT PAPROCI 12

KWIAT PAPROCI 12
Wiznienski kasztel, zbudowany z wielkich kamieni, pamietal lepsze czasy, ale wciaz robil wrazenie. Od wielu juz lat strzegl granicy, odpierajac liczne najazdy Jacwiezy.
W jego glównej izbie rozmawialo czterech, bogato ubranych mezczyzn. Wszyscy siedzieli, przy dlugim, drewnianym stole i, mimo wczesnej pory, obficie raczyli sie miodem. Piaty z nich, stal przy okienku, wygladajac na dziedziniec. Okienka z kolorowych szybek, wstawione w olowiane oprawki, przepuszczaly niewiele swiatla, totez w uchwytach przy scianach tkwily liczne pochodnie, dajace zreszta wiecej dymu, niz swiatla.
– Zadnych wiesci zatem, Sciborze? – spytal jeden z nich, o ognistorudej, niemal czerwonej czuprynie, mezczyzne o dlugiej plowej brodzie.
– Nie, mosci Dobieslawie. Ale ostatni zwiadowcy winni wkrótce wrócic – odparl plowobrody.
– A co z Msciwojem? – spytal trzeci z mezczyzn, siwobrody starzec. – Doszedl to juz do siebie?
– Tak, poslalem juz po niego – mruknal Scibor. – Bedzie lada chwila.
Popijali dalej w milczeniu. Najmlodszy z nich, chudy, niewysoki mlodzieniec, pryszczaty, z ledwo sypiacym sie puchem pod nosem, dolewal do pucharów miodu z wielkiego dzbana. Mezczyzna pod oknem nie wtracal sie do rozmowy. Slonce wznioslo sie wyzej i zaczelo puszczac przez szybki kolorowe refleksy.
Uchylily sie drzwi i wszedl Msciwój. Wciaz jeszcze byl troche blady. Podszedl pare kroków i poklonil sie nisko. Potem ogarnal wzrokiem zebranych. Dwóch znal. Plowobrody Scibor, komes grodu i jego wlodarz, stary Sedzimir. Czerwonowlosego widzial pierwszy raz w zyciu, ale bogaty strój podpowiadal mu, ze nie jest to byle kto. Na chudego mlodzienca nawet nie zwrócil uwagi.
Pierwszy odezwal sie Scibor.
– Mów! – zazadal/ – Prawda li to, ze wszyscy zgineli?
– Albo zgineli, albo w niewoli. Czyli za jedno w sumie.
– A co z moja córka?! Odnalezc ja mieliscie przecie! – posinial komes.
– Szukalim jej, a jakze. Szli my tropem porywaczy dzien caly. Alec przewodnika naszego zaraz nastepnego dnia niedzwiedz rozdarl. Blakalismy sie tedy po puszczy przez dni pare, i po temu tez tak daleko na ziemie Jacwingów my zaszli. Musieli pójsc za nami i dopadli, gdy dziewke znalezlim.
– Jaka dziewke znowu?! – zapienil sie Scibor. – Gadajze to do rzeczy! To znalezliscie Milke, czy nie?!
– Czekajcie panie! – zmitygowal go Sedzimir. – Niech rzeknie nam od poczatku, jako bylo.
Msciwój opowiedzial. A gdy skonczyl, przez dluzsza chwile siedzieli w milczeniu. Pierwszy odezwal sie Scibor.
– Zbylut… W tylu bitwach bylim razem, a teraz dal sie tak latwo zaskoczyc? Nie moze to byc!
– To przez ona dziewke, panie – ozwal sie Msciwój. – Przez nia to czujnosc zatracili, z koni pozlazili. Chec pochedózki oczy im przeslonila. I umysl.
– Na pewno Galindka to byla? – spytal Sedzimir.
– W pierwszej chwili tak nam sie zdawalo. Ale potem… Jesli nawet to wiedzma byla, to wszak nie sprowadzala by sobie w sukurs Jacwingów. Nienawidza oni przecie jedni d**gich jak zarazy. A ta dziewka… – tu Msciwój zastanowil sie chwile. – Ona obca byla. Calkiem jakos inakszej gadala.
– A tys to tak po prostu wzion i uciekl, druhów na zatracenie ostawiwszy? – mlody, pryszczaty golowas zmierzyl Msciwoja pogardliwym wzrokiem.
– Ty sie, Slawko, nie wtracaj, jak starsi rozmawiaja! – czerwonowlosy zmierzyl mlodego groznym spojrzeniem, od którego mlody az sie skurczyl.
Potem Dobieslaw spojrzal zimno na Msciwoja.
– Prawda to jednak, ze nie przystoi wojownikowi towarzyszy swoich na smierc zostawiac, uciekajac z pola bitwy…
Msciwój posinial.
– Latwo lek innym zarzucac, samemu na rzyci w chalupie siedzac! – syknal. – Latwiej przy miodzie o dziewkach rozprawiac, nizli w bitwie karku nadstawiac!
Dobieslaw zacisnal dlon na rekojesci miecza i poczerwienial tak mocno, ze jego twarz nie róznila sie kolorem od jego wlosów.
– Oczadzial zes?! – poderwal sie Sedzimir. – Wiesz to, do kogo mówisz?! To wojski ksiecia…
– Za jedno mi to! – wsciekl sie Msciwój. – Kto mi tchórza zarzuca, temu prawde w oczy rzekne, albo i w pysk prasne, chocby cesarzem niemieckim byl! Nie bylo was tam, mlokosy! Nie widzieliscie, jak trzecia czesc nas padla trupem, a d**gie tyle rannych zostalo, gdy tylko strzalami raz jeden sypneli zza krzaków. Na kazdego z tych, co na nogach ustac mogli, po czterech i wiecej przypadalo. Cóz ze to moglim tedy zrobic?!
Msciwój potoczyl wzrokiem dookola i konczyl juz spokojniej:
– Nie sztuka to dac sie ubic bez zadnego pozytku. Sztuka jest przezyc i zyc, by dalej móc walczyc i pomste na wrogu wziac. Ale co taki sysuny wiedziec o tym moga…
Mlody Slawko byl niemal siny ze wstydu. Dobieslaw zachrypial cos i zaczal wyciagac miecz z pochwy.
– Dosyc!!!
Od okna oderwal sie piaty z obecnych i podszedl do rozmawiajacych. Byl to rosly mezczyzna o starannie wypielegnowanej, ciemnobrazowej brodzie. Msciwój zauwazyl go dopiero teraz. Czerwonowlosy Dobieslaw i golowas Slawko natychmiast sie uspokoili i wraz z innymi poklonili z szacunkiem.
Msciwój wpatrywal sie w mezczyzne szeroko otwartymi oczyma. Znal go. Widzial go juz raz, dawno temu. Natychmiast przykleknal przed nim na jedno kolano.
– Ksiaze!!!
– Wstan przyjacielu – rzekl Maslaw. – Nie musisz przede mna klekac.
Zwrócil sie do pozostalych, szczególnie patrzac na Dobieslawa.
– Nie ujma to zadna dla wojownika, wycofac sie pod przewazajaca sila. Prawda to jest, ze smierc bez pozytku to zadna smierc.
Odwrócil sie z powrotem do Msciwoja.
– Mów dalej.
– Rzeklem juz wszystko wlasciwie… – zastanowil sie Msciwój.
Raptem uchylily sie drzwi i do srodka zajrzal wasaty zbrojny.
– Zwiadowcy przybyli.
– Zwiadowcy? – zdziwil sie Msciwój.
– Rozeslalismy kilku po okolicy, gdy tylko wyruszyliscie. Wiekszosc juz wrócila, zostalo tylko dwóch – wyjasnil Sedzimir.
– Dawaj pierwszego! – zazadal Scibor.
Do komnaty wszedl niewysoki, smagly mezczyzna, o twarzy porosnietej kilkudniowym zarostem. Ubrany byl w barwione na brunatno sukno. Stanal przed obecnymi i poklonil sie nisko.
– Jako cie zwa? – spytal Scibor.
– Zydel, panie.
– Znalazles jakis slad mojej córki?
– Nie panie, ale… – tu zawahal sie na moment, a jego szczeki zacisnely sie mocniej. – Alem co innego znalazl.
– Mów – polecil Sedzimir.
– Sladu dziewczyny nijakiego nie znalazlem, alem natrafil na watahe Jacwingów. Mieli sporo rannych i pobitych. Prowadzili ze soba Zbyluta, paru jego ludzi i jakas dziewke, do naga z odzienia odarta – raportowal, a na dzwiek jego ostatnich slów, Msciwój uniósl glowe do góry.
– Poszedles za nimi?
– Nie bylo potrza. Rozpoznalem ich wodza. To byl Druzgot, jeden z tych, co to rozejm z nami zawierali. A skoro z pobitymi szli, to oczywista, ze do swej osady wracali .
– Ma racje – mruknal Dobieslaw.
– Poszedlem za to ich sladem, tam skad przyszli, ku Borsuczej Sciezce. I tam… – glos zwiadowcy zalamal sie. – I tam natrafilem na naszych, okrutnie pobitych. I brata, do drzewa wlócznia przyszpilonego, jak robak.
Wielmoze i Msciwój milczeli. Zydel kontynuowal.
– Jenom brata pochowac zdolal. Na reszte braklo czasu, bom z wiesciami wracac musial tutaj.
– Dobrze – rzekl Sedzimir. – Idz teraz i odpocznij.
Scibor klasnal w rece i do srodka zajrzal straznik.
– Wolac kolejnego.
Ten z kolei byl maly i chudy, o szczurzej twarzy i nerwowych, rozbieganych oczkach. Pod pacha tulil okragle zawiniatko.
– Pamietam cie – stwierdzil Sedzimir. – Przezywaja cie Krzemien, czy tak?
– Tak, panie.
– Znalazles cos?
– Yyy…, tak panie.
– Mów! – zazadal Scibor.
– Eee…Przeczesal zem okolice na zachód stad, alisci na zaden slad nie natrafilem. Ale na koniec zaszedlem na Sowiak, eee… i tam znalazlem, eee… yyy…
– Gadajze, u licha! – zniecierpliwil sie Scibor. – I przestan sie jakac!
– Na szczycie wzgórza, w kregu kamiennym, na odciete glowy natrafilem, co to je Galindy tam skladaja. Mnóstwo ich bylo…
– Ta dziewka, co na nas wylazla z krzaków, gadala cos, ze uciekla stamtad! – przypomnial sobie Msciwój.
– Mów! – ponaglil zwiadowce pobladly nagle Scibor. – Cózes tam znalazl?!
Krzemien glosno przelknal sline. Po czym bez slowa podal komesowi trzymane do tej pory pod pacha zawiniatko. Scibor zadrzal i padl na kolana.
– Milka…
Zapadla smiertelna cisza. Scibor trzesacymi sie rekami rozwiazal tobolek. W powietrzu rozszedl sie delikatny odór rozkladajacego sie ciala. Wszyscy ponuro patrzyli na trzymana przez komesa glowe mlodziutkiej, jasnowlosej dziewczyny. Jedno oko miala juz wydziobane przez ptactwo, ale w d**gim wciaz bylo widac przerazenie. Scibor przytulil glowe córki do piersi i zaplakal.
– Milka, dziecko moje…
Pozostali zwiesili glowy. Maslaw polozyl reke na ramieniu rozpaczajacego komesa. Przez chwile trwali wszyscy w milczeniu. Cisze przerwal Sedzimir.
– Widziales tam cos jeszcze? – spytal Krzemienia.
– Slady, panie – odparl zwiadowca. – Slady pary ludzi, mezczyzny i kobiety. Z tego, com zauwazyl, byli chyba nadzy. Odchodzily ze wzgórza w dwóch róznych kierunkach. On poszedl na zachód od wzgórza. Ona na pólnoc, tak jakos ku Borsuczej Sciezce. Ale… – tu Krzemien zawahal sie lekko – Nie bylo zadnych sladów, skad przyszli. Calkiem, jakby z nieba spadli, albo…
Zwiadowca nie dokonczyl. Scibor poderwal sie na nogi i wyrwal zza pasa buzdygan.
– Krwi!!! – zaryczal. – Krwi!!!
Zamachnal sie i grzmotnal Krzemienia buzdyganem prosto w skron. Chrupnelo i mózg nieszczesnego zwiadowcy rozbryznal sie na wszystkie strony. Msciwój skoczyl i chwycil komesa od tylu w pasie, podczas gdy Sedzimir zlapal go za rece. Scibor wyl i usilowal sie wyrwac. Z boku doskoczyli Dobieslaw ze Slawkiem i chwycili go pod ramiona. Maslaw stanal przed komesem i, nie silac sie na delikatnosc, trzasnal go kilka razy otwarta dlonia w twarz. Scibor spojrzal na niego nieprzytomnie.
– Krwi! – wrzasnal. – Pomsty!
– Pomscimy ja, przyjacielu – uspokajal go Maslaw. – Pomscimy.
– Kiedy? – Scibor natychmiast przestal szalec.
– Chocby i jutro.
– Jutro? – podskoczyl Dobieslaw. – Panie, nie mozemy sobie na to pozwolic. Mamy za malo ludzi, a beda oni przecie potrzebni do rozprawy z Kazimierzem! Zreszta i tak mus nam juz wracac. Przeglad stanic granicznych zakonczylismy.
– Z Galindami zartów nie ma – uzupelnil Sedzimir. – A z tego com slyszal, ich wodza, co to napadu dokonal, pokonac nie sposób. Nawet setka wojów mu nie uradzi.
– Bajki! – parsknal Maslaw, a Slawko otwarcie wybuchnal smiechem.
– Nie bajki to – upieral sie Sedzimir. – Slyszalem od naszych ludzi, co starcie z nim przezyli. Nawet zranic go nie mogli. Sam Zbylut wtedy cudem z zyciem uszedl. Gdyby tu byl, potwierdzilby slowa moje.
– Zbrodnia ta bez kary pozostac nie moze – upieral sie Maslaw. – W kilka dni obrócic zdolamy. A ludzi sie wezmie ze strózy tutejszej. Doswiadczeni oni w lesnych bojach sa i naszych odpowiednio wspomóc moga.
Rozejrzal sie dookola, wsparl rekoma o biodra i zarzadzil:
– Zebrac wojów, zostawic jeno niezbedna zaloge. Na wieczór ruszamy, by nikto wyjscia wojsk nie zauwazyl.
– Jak kazesz, panie – Dobieslaw poklonil sie z rezygnacja.
– No dobrze – Sedzimir nadal mial watpliwosci. – Ale jak ich najdziem? Krzemien ubity, pozostali zwiadowcy drogi nie znaja do osady Kusaja…
– Ja moga poprowadzic!
Z cienia nieoczekiwanie wyszedl Zydel. Jak sie okazalo, wcale nie wyszedl z komnaty.
– Dopieros wrócil – zaoponowal Sedzimir.
– Nic to. I tak pójde – oznajmil zwiadowca zdecydowanie. – Pomste za brata mus mi wziac.
– Twego brata Jacwingi ubily. A nam, mimo to, rozejmu lamac nie lza – zauwazyl Msciwój. – My na Galindów pójdziem. A to juz insza rzecz.
– Ale oni, mimo rozejmu, naszych wybili! – syknal Zydel.
– Samismy sobie winni – tlumaczyl Msciwój. – Weszlismy na ich ziemie bez zgody. Tego nawet rozejm nie usprawiedliwia.
Zydel zadumal sie na chwile.
– Nic to – stwierdzil po chwili. – Poprowadzic moge i na Galindów.
– Zuch! – Maslaw poklepal go na ramieniu. – A wiec postanowione.
– Mam zle przeczucia, co do tego… – zamruczal Msciwój, patrzac na lezacego w kaluzy krwi Krzemienia.
Ale uslyszal go jedynie Sedzimir.
*
Halas nasilil sie. D’Oberon, kustykajac pospiesznie, oddalil sie od zagrody. Spomiedzy domów wynurzyla sie kawalkada Czarnozbrojnych, okolo dwudziestu. Jechali na niskich, siwych konikach. Niemal kazdy ciagnal przy siodle dziewczyne. Wszystkie byly mlode, piekne i pólnagie. I bardzo przerazone. Jak gdyby wiedzialy, jaki los je czeka. Od czasu do czasu któras z nich zaczynala sie szarpac na powrozie, a wtedy oprawcy uspokajali ja batami.
Na czele jechal rosly, brodaty wojownik w lamelkowej zbroi. Kazda jej plytka byla tak wypolerowana, ze lsnila srebrzyscie niczym lustro. Na jego twarzy malowalo sie zadowolenie, gdy spogladal na swoje trofea. I dzikie, bezwzgledne okrucienstwo. Kusaj Ludojad.
Czarnozbrojni, którzy zostali w osadzie, witali swoich towarzyszy, skaczac, potrzasajac bronia i wrzeszczac, ile wlezie. Ich kobiety doskakiwaly do dziewczyn, szarpiac je za wlosy i bijac.
Cala kawalkada przemaszerowala obok zagrody Plaweckiego. Pomny ostrzezen D’Oberona, nie wychylal sie z poza zaslaniajacych go swin. Oczy jego uchwycily spojrzenie jednej z dziewczyn. Byla niemal blizniaczo podobna do Hanki, tyle ze wlosy i oczy miala ciemne. Po jej ciele splywala krew, a w oczach blyszczalo obledne przerazenie. I niema prosba o pomoc.
U wejscia na plac zatrzymali sie. Na spotkanie wyszla im Dragisa. Kusaj zeskoczyl z konia i przywital sie z siostra. Potem ona podeszla do dziewczyn. Dlugo ogladala kazda z nich, az w koncu wybrala cztery. Dwóch wojowników poprowadzilo je za rodzenstwem. Reszte dziewczyn wpedzono na plac.
A gdy tam weszli, zaczela sie prawdziwa gehenna pojmanych dziewczyn, której Plawecki dlugo nie mógl wyrzucic z pamieci. Wszyscy Czarnozbrojni, tak ci, którzy przyjechali z brankami, jak i ci, którzy byli w osadzie, zaczeli je gwalcic. Okrutnie i beznamietnie, z calym okrucienstwem, na jakie bylo ich stac. Nie krepujac sie obecnoscia, patrzacych w milczeniu, mieszkanców. Jakby gwalciciele znajdowali w tym dodatkowa przyjemnosc. Po placu poniósl sie rozpaczliwy krzyk branek. Jednak to byl dopiero poczatek.
Kilka ze zgwalconych juz dziewczyn dopadly kobiety Czarnozbrojnych. Przywiazaly je do slupów, okalajacych plac i zaczely chlostac. Bez najmniejszego cienia litosci darly im skóre plecionymi biczami, w które powtykane byly róznego rodzaju ciernie i kolce. Plawecki zaslonil sobie uszy. Krzyk dziewczyn byl nie do zniesienia.
Ale widok byl jeszcze gorszy. Na oczach Plaweckiego do jednej ze skatowanych dziewczat dopadly male diableta Czarnozbrojnych. Dopadly i zaczely dzgac jej cialo zaostrzonymi patykami. Plawecki odwrócil glowe, zeby nie patrzec na ten okropny widok, ale wycie konajacej powoli dziewczyny dlugo dzwieczalo mu w uszach.
Byl w szoku. To bezmyslne okrucienstwo, mordowanie dla samej przyjemnosci, zadawanie bólu, tylko po to, aby uslyszec krzyk ofiary, aby napawac sie czyims cierpieniem, nie moglo mu sie pomiescic w glowie. Rozumial, ze w czasach, w jakich sie znalazl, brano jenców do niewoli, ale zeby mordowac bezmyslnie tak piekne kobiety, zamiast zrobic z nich naloznice, czy chocby sluzace?! Cos takiego bylo dla niego nie do pomyslenia.
A do tego calkowite zdziczenie kobiet i dzieci. Jak mozna doprowadzic do czegos takiego? Plawecki, jako czlowiek XX wieku, nie potrafil zrozumiec tak prymitywnego postepowania. Tacy ludzie nie mieli prawa istniec!
Skad byli? D’Oberon wspominal, ze przybyli gdzies z daleka. Tacy mogli by byc Hunowie, ale oni juz przeciez nie istnieli. Mongolowie? Z tego co pamietal, to jeszcze nie byl okres ich najwiekszych najazdów. Wiec kto?! Nie mial pojecia. Ale kimkolwiek byli, nie zaslugiwali na to, by zyc.
Wzbierala w nim furia. Mial ochote wyskoczyc z zagrody i wydusic golymi rekami wszystkich Czarnozbrojnych, razem z tymi ich Jedzami i Diabletami. Krzyk katowanych i mordowanych dziewczyn, mimo zaslonietych uszu, wwiercal mu sie w mózg i wibrowal glucho gdzies pod czaszka. Z kazdym kolejnym krzykiem, z kazdym kolejnym jekiem w gardle narastalo mu wycie. Czul, ze dlugo tak nie wytrzyma. I nie wytrzymal.
– DOSYC!!!
Zapadla cisza. W glowie przestalo mu huczec. Odslonil uszy i rozejrzal sie. Wszyscy stali bez ruchu, wpatrzeni w niego. Czarnozbrojni, ich Jedze i Diableta, wygladali, jakby wrosli w ziemie. Stali z wzniesionymi biczami, z nozami przy gardlach dziewczyn, zastygli w pól ruchu. Dopiero po chwili zdal sobie sprawe, ze to wlasnie on tak krzyknal. I tym samym zwrócil na siebie ich uwage.
Dwóch wojowników natychmiast wyciagnelo Plaweckiego z zagrody. Aby sie nie ubrudzic, zarzucili mu na szyje sznurowa petle na dlugim kiju. Omal sie nie udusil, gdy wlekli go po ziemi. Wsunal szybko palce pod petle, zeby zlapac oddech.
Z boku dopadla do niego jedna z Jedz. Wrzasnela dziko i zamierzyla sie biczem. Plawecki przymknal odruchowo oczy. Jednak cios nie nastapil.
– Stac!!!
Plawecki otworzyl oczy. Tuz przed nim stal Kusaj. Wpatrywal sie uwaznie w Plaweckiego, wiercac czarnymi oczami. Powoli obszedl go dookola, ogladajac ze wszystkich stron. W koncu usmiechnal sie paskudnie. I bardzo okrutnie.
– Obmyc mi to mieso – zarzadzil. – Sam sie nim zajme.
Wszyscy Czarnozbrojni wokól zarechotali zgodnym chórem. Wiedzieli najwidoczniej, co wódz planuje. Kilku wojowników powleklo Plaweckiego miedzy budynkami w strone jeziora. Byla tam nieduza przystan. Dlugi, drewniany pomost ciagnal sie w glab jeziora. Przy pomoscie i brzegu stalo uwiazanych kilkanascie dlubanek.
Tam wlasnie przywleczono Plaweckiego. Gdy tylko znalazl sie przy brzegu, natychmiast wrzucono go do wody. A straznicy zaczeli z niego szydzic. Mówili archaiczna polszczyzna, jak przedtem Kusaj. Zapewne po to, aby mógl zrozumiec ich drwiny.
– Myj sie, mieso! – zarechotal jeden z Czarnozbrojnych.
– Lepiej abys czystym byl, gdy wódz swoje ostrze wypróbuje na cie – dodal d**gi i zasmial sie szyderczo.
– Ostrze Kusaja zawsze spragnione jest miesa swiezego – dorzucil trzeci, szczerzac zeby w okrutnym usmiechu. – Juz je tam pewnikiem ostrzy na ciebie.
Zarechotali ponownie, zgodnym chórem. Plawecki zacisnal zeby. Zaczal sie myc, rozmyslajac o swoim polozeniu. Na pewno nie czekalo go nic dobrego, wnoszac z tego, co tu widzial, i co slyszal o samym Kusaju. A slowa strazników, pozornie bez znaczenia, wzbudzily w nim nieokreslony niepokój. Zastanawial sie przez chwile nad ucieczka, ale zrezygnowal. Nie mial najmniejszych szans. Jedyne, co mógl zrobic w tej chwili, to uciekac jeziorem, a plywakiem byl kiepskim. Zreszta na pomoscie, jak i na jednej z dlubanek krazacych przy brzegu, dostrzegl luczników z lukami gotowymi do strzalu. Nim by zdazyl przeplynac kawalek, lub zanurkowac, naszpikowaliby go natychmiast strzalami.
Tok mysli przerwal jeden ze strazników.
– Rusz sie, mieso! Pora na cie!
Nim sie obejrzal, znowu mial na szyi petle. Nawet nie próbowal sie opierac. I tak nie mialoby to sensu. Powlekli go na plac. Zebrali sie tam chyba wszyscy mieszkancy osady. Zniknely za to pojmane dziewczyny, jesli nie liczyc kilku skatowanych, zakrwawionych zwlok. A na srodku placu postawiono rodzaj niskiego, drewnianego kozla, o czterech nogach, zaopatrzonego w kajdany. Tam wlasnie go zaciagneli. Nogi Plaweckiego przykuli do nóg kozla, jednym pchnieciem rozciagneli na kozle i, przykuwszy mu rece, przywiazali tez do kozla jego tulów . Byl tak ciasno skrepowany, ze nie mógl nawet ruszyc glowa. Bezwstydnie wypiety, mógl wylacznie patrzec przed siebie i w dól.
Na placu pojawil sie Kusaj. Mial na sobie jedynie skórzane spodnie. Podszedl do Plaweckiego, przykucnal przed nim i zajrzal mu w oczy.
– Taaak… – wycedzil. – Zaraz posmakujesz troche bólu, mieso.
Plawecki z trudem powstrzymal sie, by nie plunac mu w twarz. Wbrew temu, co mówili straznicy, Plawecki nie zauwazyl u boku Kusaja miecza. “Bedzie mnie chlostac!” przemknelo mu przez mysl. Wolalby juz, zeby go scieli, przynajmniej by nie cierpial. Ale z tego, co tu widzial, cierpienie ofiar bylo dla tych zwyrodnialców rarytasem. Zagryzl wargi do krwi. Cokolwiek mu zrobia, zniesie to jak mezczyzna! Nie da draniom satysfakcji. Pokaze im, jak umiera prawdziwy Polak!
Jednak rzeczywistosc okazala sie o wiele gorsza. Kusaj obszedl jenca dookola i ustawil sie za nim. A potem wyciagnal ze spodni ogromnego czlonka i wbil sie Plaweckiemu w odbyt.
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir